Rzeszowski Konkurs jest jednym z niewielu wydarzeń w Polsce, na którym zespoły kameralne mogą zawalczyć o najwyższe nagrody. O ile soliści-pianiści w znacznej mierze decydowali się tu na programy złożone z dzieł twórców piszących w stylu neoromantycznym, to u kameralistów dominanta przesunęła się na twórców nowszych jak Krzysztof Penderecki, Witold Lutosławski czy Andrzej Panufnik.
Występ pierwszych finalistek – Tansman Trio rozpoczęło Trio nr 2 ich artystycznego patrona. W czteroczęściowej, zwięzłej formie odnaleźć można wszystkie najważniejsze cechy stylu neoklasycznego: polifonizację faktury, klarowność formy i szlachetność linii melodycznych. Artystki szczególnie pięknie wydobyły liryzm poszczególnych fraz, ich piano było miękkie, ale nośne. Autentyczną żywiołowość zaprezentowały natomiast w dwóch ostatnich częściach, co wdzięcznie korespondowało ze wzburzonym początkiem Tria smyczkowego Pendereckiego. Oba utwory zagrane po sobie zabrzmiały nadspodziewanie spójnie, ten drugi w podobny sposób przenikała technika imitacyjna, choć w romantycznym wydaniu. Młode wykonawczynie imponowały również zdolnością sprawnego przechodzenia między kontrastowymi nastrojami, każdorazowo wypadając przekonująco.
Odmiennie dramaturgię występu nakreśliło Trio Incendio, rozpoczynając od Tria E-dur na fortepian skrzypce i wiolonczelę op. 5 Franciszka Lessla, notabene bardzo dobrego utworu. Powstałe na początku XIX wieku stylistycznie nie odbiega od dzieł klasyków wiedeńskich, a w wykonaniu czeskich instrumentalistów tryskało humorem, chwilami złamanym tonem bardziej melancholijnym. Następujące po nim Trio nr 2 – ponownie – Aleksandra Tansmana plasowało się na przeciwległym biegunie emocjonalnym. W gęstym, do tego zagranym soczystym dźwiękiem Czesi pokazali umiejętność kreowania emocji żarliwych i dramatycznych, podobnie jak w domykającej prezentację Rapsodii op. 33 Ludomira Różyckiego.
Równie kontrastowy był program Tria Legend, zestawiający wczesne Trio fortepianowe g-moll op. 8 Fryderyka Chopina z Triem op. 1 Andrzeja Panufnika. Pochodząca z okresu studiów kompozycja Chopina ma wyraźne wpływy stylów późnoklasycznego i brillant. Interpretacja Polaków wydobywała z niej romantyczny zaśpiew, choć chwilami odczuwało się niedoskonałości zespołowego grania. Dominacja fortepianu tu jeszcze bardzo nie raziła, ale w Panufniku nieco nużyła. Jego pochodzące z 1934 roku, także studenckie, Trio wyróżnia przejrzysta faktura i przemyślana architektonika – klasyczny, trzyczęściowy układ tworzy czytelną narrację ukierunkowaną na wirtuozowski finał.
Bodaj najciekawiej prezentację rozplanował Airis String Quartet. Brzmienie wybranych utworów – wyłącznie XX-wiecznych – przechodziło stopniowo od tradycyjnego do czysto perkusyjnego. I Kwartet smyczkowy Michała Spisaka odegrany został tylko fragmentarycznie, nie można więc mówić o spójnej interpretacji, lecz o zwięzłych, niejasno powiązanych ze sobą próbkach. Skojarzenia z twórczością Dymitra Szostakowicza były tu ewidentne, także w zamówionym z okazji londyńskiego Międzynarodowego Konkursu Kwartetów Smyczkowych III Kwartecie smyczkowym „Wycinanki” Panufnika. Kompozytor odwołał się do symetrii tytułowych ludowych wyrobów, stąd liczne lustrzane frazy czy muzyczne palindromy. Interpretacje Airis mieściły się w granicach poprawności, ale bez dozy awangardowego szaleństwa, nawet w sonorystycznym Quartetto per archi No. 2 Pendereckiego muzycy grali nadzwyczaj zachowawczo.
W stronę recitalu o salonowym zabarwieniu kierował się natomiast występ Aleksandry Kuls i Marcina Koziaka. Kompozycje Aleksandra Zarzyckiego, Maurycego Moszkowskiego i Romana Statkowskiego, nieodznaczające się niczym szczególnym, umożliwiły skrzypaczce pokazanie się od strony liryczno-wirtuozowskiej. Czasem jedynie szwankowała intonacja, zaś smyczek, który wysunął się z dłoni, lekko zdekoncentrował wykonawców. Charakterem od pozostałych utworów zdecydowanie odbiegała IV Sonata na skrzypce i fortepian Grażyny Bacewicz (jedna z najlepszych w jej dorobku), burzliwa, a zarazem bardzo liryczna. W niej muzycy wydobyli potężne forte, a fortepian przestał pełnić funkcję jedynie skromnego akompaniamentu. Było to efektowne, mistrzowskie zakończenie pierwszego dnia finałów.
Trudność w ocenie występów zespołów kameralnych tkwi w wielkim zróżnicowaniu składów wykonawczych. Samo wykonanie, wierność materiałowi muzycznemu jest zawsze najważniejsza, tu wszakże do głosu dochodzi jeszcze ocena muzykalności współtwórców owej „muzycznej chemii”. Tę niezwykłą symbiozę można było odnaleźć w pierwszym dniu finałów kilkukrotnie i to ona może być wskazówką przy ostatecznym werdykcie jurorów.
Autor: Bartosz Witkowski